JOSEPH HELLER
CATCH-22
Copyright (c) Joseph Heller, 1955, 1961
Tłumaczenie Bartłomiej Piotrowski
2. CLEVINGER
    Na swój sposób oficer kontrwywiadu miał dużo szczęścia, ponieważ poza szpitalem wciąż trwała wojna. Ludzie popadali w szaleństwo i byli nagradzani medalami.
    Na całym świecie chłopcy na wszystkich frontach po obu ich stronach tracili życie za coś, co - jak im powiedziano - było ich krajem i nikt nie miał nic przeciwko, a już najmniej ci wszyscy chłopcy, którzy stracili swe młode życia. Końca nie było widać. Jedyny koniec w zasięgu wzroku Yossariana był jego własnym, mógł pozostać w szpitalu aż do dnia Sądu Ostatecznego, gdyby nie było tam patriotycznego Teksańczyka z jego pucułowatymi policzkami i rozciągniętym, krzywogębym niezniszczalnym uśmiechem wbitym zawsze w poprzek przodu jego twarzy niczym brzeg czarnego, pięcdziesięciolitrowego kapelusza. Teksańczyk chciał, aby wszyscy na oddziale byli szczęśliwi, wszyscy oprócz Yossariana i Dunbara. Był naprawdę bardzo chory.
    Lecz Yossarian nie mógł być szczęśliwy, nawet pomimo tego, że Teksańczyk nie chciał, aby był, ponieważ poza szpitalem wciąż nie działo się nic zabawnego. Jedyna rzecz która się działa, to była wojna i nikt nie wydawał się tego zauważać oprócz Yossariana i Dunbara. A kiedy Yossarian usiłował uświadomić to ludziom, ci odsuwali się od niego, myśląc, że jest wariatem. Nawet Clevinger, który powinien wiedzieć lepiej, a nie wiedział, powiedział mu, że jest wariatem, kiedy widzieli się ostatni raz krótko przed ucieczką Yossariana do szpitala.
    Clevinger wytrzeszczył się na niego w apoplektycznej wściekłości i wbijając paznokcie obu rąk w stół, krzyknął:
- Jesteś szalony!
- Clevinger, czego ty chcesz od ludzi? - odpowiedział zmęczonym głosem Dunbar przebijając się przez hałasy kasyna oficerskiego.
- Nie żartuję! - Clevinger obstawał przy swoim.
- Oni próbują mnie zabić - powiedział mu spokojnie Yossarian.
- Nikt nie próbuje cię zabić! - wrzasnął Clevinger.
- Więc dlaczego do mnie strzelają? - zapytał Yossarian.
- Strzelają do każdego! - odpowiedział Clevinger. - Próbują zabić wszystkich.
- A jaka to różnica?
    Clevinger był już w amoku, na poły podniesiony z krzesła z podniecenia, jego oczy zwilgotniały a pobladłe usta dygotały. Jak zawsze kiedy kłócił się o zasady, które z pasją wyznawał, kończył dysząc z furią i przełykając gorzkie łzy porażki. Było mnóstwo zasad, które Clevinger z pasją wyznawał. Był szalony.
- Jacy oni? - chciał wiedzieć. - Kto konkretnie według ciebie chce cię zamordować?
- Każdy z nich. - powiedział mu Yossarian.
- Każdy z jakich nich?
- Każdy z jakich nich, jak myślisz?
- Nie mam pojęcia.
- Więc skąd wiesz, że ich nie ma?
- Ponieważ... - Clevinger zaklął i zamilkł sfrustrowany.
    Clevinger naprawdę sądził, że ma rację, ale Yossarian miał dowód, ponieważ obcy których nie znał, strzelali do niego z działek za każdym razem, kiedy nadlatywał aby zrzucić na nich bomby i nie było to wcale zabawne.
    I jeśli to nie było zabawne, istniało wiele rzeczy które nawet bardziej nie były zabawne.
Nie było nic zabawnego w mieszkaniu w namiocie na Pianosie niczym menel, z masywnymi górami za plecami i naprzeciwko błękitnego morza, które mogło połknąć człowieka w mgnieniu oka i wyrzucić go na brzeg trzy dni później, wszystkie rachunki wyrównane, spuchniętego, niebieskiego z wodą wypływającą zimnymi nozdrzami.
    Namiot w którym mieszkał, stał zaraz naprzeciwko matowej ściany niezbyt głębokiego lasu, oddzielającego jego eskadrę od eskadry Dunbara. Zaraz wzdłuż leżał porzucony rów kolejowy, który unosił rurę, która unosiła benzynę lotniczą do ciężarówek z paliwem na lotnisku. Dzięki Orr'owi, jego współlokatorowi, mieli najbardziej luksusowy namiot w eskadrze. Za każdym razem, gdy Yossarian wracał z wakacji w szpitalu albo urlopu w Rzymie, był zaskakiwany nowym ulepszeniem, które Orr zainstalował podczas jego nieobecności - bieżącą wodą, kominkiem opalanym drzewem, betonową podłogą. Yossarian wybrał miejsce i wzniósł namiot wspólnie z Orr'em. Orr który był wyszczerzonym pigmejem z wpiętymi skrzydełkami pilota i gęstymi brązowymi włosami z przedziałkiem na środku, służył całą wiedzą, podczas gdy Yossarian - wyższy, silniejszy, szerszy i szybszy wykonał większość prac. Tylko ich dwóch tam mieszkało, pomimo tego, że namiot był wystarczająco duży dla sześciu.
    Kiedy przyszło lato, Orr zrolował boczne ścianki, aby wpuścić bryzę, której nigdy nie było, by wywiała stęchłe powietrze ze środka namiotu.
    Zaraz naprzeciw Yossariana był Havermayer, który lubił orzeszki ziemne i mieszkał sam w dwuosobowym namiocie, w którym strzelał do malutkich myszek każdej nocy olbrzymimi kulami z .45-tki, ukradzionej martwemu człowiekowi z namiotu Yossariana. Po drugiej stronie Havermayera stał namiot, którego McWatt już nie dzielił z Clevingerem, który wciąż nie wrócił, kiedy Yossarian przyszedł ze szpitala. Obecnie McWatt dzielił namiot z Nately'm, który był daleko w Rzymie i zalecał się do ospałej dziwki, w której tak głęboko się zakochał a która była znudzona swoją pracą i znudzona nim również. McWatt był wariatem. Był pilotem i latał swoim samolotem tak nisko, jak tylko się odważył ponad namiotem Yossariana, tak często, jak tylko mógł, tylko po to, aby zobaczyć, jak bardzo uda mu się go nastraszyć i kochał latać bucząc z szalonym rykiem ponad drewnianym tratwami pływającymi na pustych beczkach po ropie, poza piaszczystym pasem nieskazitelnie białej plaży, kiedy mężczyźni chodzili pływać nago. Dzielenie namiotu z szaleńcem nie było łatwe, ale Nately się tym nie przejmował. Też był szalony i każdy wolny dzień spędzał przy budowie kantyny oficerskiej, której Yossarian nie pomógł wybudować.
    Właściwie było wiele kantyn oficerskich, do których wzniesienia Yossarian nie przyłożył ręki, ale najdumnieszy był właśnie z tej na Pianosie. To był mocny i solidny pomnik potęgi jego determinacji. Yossarian nigdy nie przyszedł pomóc, dopóki nie został skończony; potem przychodził tu często, tak bardzo zachwycony tym wielkim, świetnym, gontowanym budynkiem. To był naprawdę okazały budynek i Yossarian wzdychał w poczuciu dobrze wypełnionego obowiązku ilekroć spoglądał na niego i uświadamiał sobie, że nie przyłożył nawet palca do wzniesienia go.
    Siedzieli razem w czwórkę przy stole w kantynie oficerskiej ostatnim razem, kiedy wraz z Clevingerem wyzywali się wzajemnie od wariatów. Siedzieli z tyłu przy rzutkach, przy których Appleby zawsze wygrywał. Appleby był tak dobry w rzutkach, jak w ping-pongu, a był tak dobry w ping-pongu, jak we wszystkim innym. Wszystko co robił Appleby, robił dobrze. Appleby był jasnowłosym chłopakiem z Iowy, który wierzył w Boga, Ojczyznę i Amerykański Styl Życia, bez żadnego namyślania się nad żadną z tych rzeczy i lubili go wszyscy, których znał.
- Nienawidzę tego sukinsyna - wyharczał Yossarian.
    Kłótnia z Clevingerem zaczęła się kilka minut wcześniej, kiedy Yossarian nie mógł znaleźć karabinu maszynowego. To była zajęta noc. Bar był zajęty, rzutki były zajęte, stół ping-pongowy był zajęty. Ludzie dla których Yossarian potrzebował karabinu maszynowego byli zajęci przy barze śpiewaniem starych sentymentalnych przebojów, których nikt inny nigdy nie miał dość. Zamiast skosić ich z karabinu maszynowego rozgniótł obcasem piłeczkę ping-pongową, która potoczyła się w jego kierunku odbita od rakietki jednego z grających oficerów.
- Ten Yossarian! - zaśmiało się dwóch, potrząsając głowami i wzięli następną piłeczkę z pudełka na półce.
- Ten Yossarian! - odpowiedział im Yossarian.
- Yossarian! Nately wyszeptał ostrzegawczo.
- Widzisz o co mi chodzi? - spytał Clevinger.
    Oficerowie zaśmiali się ponownie, słysząc jak Yossarian ich przedrzeźnia. - Ten Yossarian! - powiedzieli głośniej.
- Ten Yossarian - Zawtórował Yossarian.
- Yossarian, proszę! - poprosił Nately.
- Widzisz o co mi chodzi? - spytał Clevinger - Jest antyspołecznie agresywny.
- O, zamknij się! - powiedział Clevingerowi Dunbar. - Dunbar lubił Clevingera, ponieważ Clevinger go wkurzał i powodował, że czas spowalniał.
- Appleby'ego nawet tu nie ma - Clevinger triumfalnie wycelował w Yossariana.
- Kto powiedział cokolwiek o Applebym? - chciał wiedzieć Yossarian.
- Pułkownika Cathcarta nie ma tu również.
- Kto mówił cokolwiek o pułkowniku Cathcarcie?
- To jakiego sukinsyna w takim razie nienawidzisz?
- A jaki sukinsyn jest tutaj?
- Nie zamierzam się z tobą kłócić - zdecydował Clevinger - Nie wiesz nawet kogo nienawidzisz.
- Każdego, kto próbuje mnie zatruć - powiedział mu Yossarian.
- Nikt nie próbuje cię zatruć!
- Zatruli moje jedzenie dwukrotnie, czyż nie? Czyż nie zatruli mojego jedzenia podczas Ferrary i podczas Wielkiej Bitwy O Bolonię?
- Zatruli jedzenie wszystkich - wyjaśnił Clevinger.
- A jaka to różnica?
- I nawet to nie była trucizna! - Clevinger wrzasnął nienawistnie, stając się tym bardziej emocjonalny im bardziej był skołowaciały.
    Tak daleko jak tylko Yossarian sięgał pamięcią - wyjaśniał Clevingerowi z cierpliwym uśmiechem - zawsze ktoś nastawał na jego życie. Ludzie dzielili się na tych, którzy się o niego troszczycli i tych którzy nie, a ta ostatnia grupa nienawidziła go i próbowała go dopaść. Nienawidzili go, bo był Assyryjczykiem. Ale nie mogli mu nic zrobić - powiedział Clevingerowi - ponieważ miał trzeźwy umysł w zdrowym ciele i był silny jak wół. Nie mogli go ruszyć, bo był Tarzanem, Mandrakiem, Flashem Gordonem. Był Szekspirkiem. Był Kainem, Ulisesem, Latającym Holendrem; był Lotem w Sodomie, (... (Deidre of The Sorrows - jak to przetłumaczyć?)...), Sweeney u słowików pośród drzew. Był cudownym składnikiem Z-247. Był -
- Wariatem! - przerwał wrzaskiem Clevinger - Oto kim jesteś! Wariatem!
- Olbrzymem. Jestem prawdziwym, wystrzałowym, uczciwym do bólu, humdingerem o trzech pięściach - Jestem bona fide supraman.
- Superman? - krzyknął Clevinger - Superman?
- Supraman - poprawił Yossarian.
- Chłopaki, stonujcie nieco! - poprosił zakłopotany Nately - Wszyscy na nas patrzą.
- Jesteś wariatem! - Clevinger krzyczał wściekle a jego oczy wypełniły się łzami - Masz kompleks Jehowy.
- Myślę, że każdy jest Nathanielem.
- Clevinger zatrzymał się w połowie wyrazu, podejrzliwie. - Kim jest Nathaniel?
- Jaki Nathaniel? - dociekał niewinnie Yossarian.
Clevinger sprytnie ominął pułapkę.
- Myślisz, że każdy jest Jehową. Jesteś nie lepszy, niż Raskolnikov.
- Kto?
- Tak, Raskolnikov, który
- Raskolnikov!
- który, mam na myśli, który uważał, że można usprawiedliwić zabicie staruszki...
- Nie lepszy niż?
- ...tak, że można usprawiedliwić istnieniem siekiery. I mogę ci to udowodnić! - wydychając z furią powietrze, Clevinger wyliczał symptomy Yossariana. Niezrozumiała wiara, że każdy wokół niego był szaleńcem, ludobójczy impuls wobec obcych operatorów karabinów maszynowych, zafałszowanie przeszłości, niepotwierdzone podejrzenia, że ludzie go nienawidzą i konspirują, aby go zabić. Ale Yossarian wiedział, że ma rację, ponieważ, jak wyjaśnił Clevingerowi, o ile pamiętał, nigdy nie był w błędzie. Gdzie nie spojrzał, tam czaił się wariat i jedyne co taki wrażliwy młody dżentelmen jak on mógł zrobić, to utrzymywać świadomość pośród morza szaleństwa. I musiał pilnie się tego trzymać, bo jego życie było w niebezpieczeństwie.
    Yossarian spostrzegł, że wszyscy gdzieś zniknęli, gdy on wrócił do eskadry ze szpitala. Milo także wyjechał do Smyrny na wielkie zbiory fig. Stołówka działała sprawnie podczas nieobecności Mila. Yossarian odpowiedział żarłocznie na intensywny zapach ostrej jagnięciny kiedy wciąż był wieziony karetką spadzistą drogą, leżącą niczym urwana podwiązka między szpitalem a eskadrą. Na lunch był shish-kebab, olbrzymie, smakowite kawałki mięsa z rusztu skwierczące jak diabli nad węglem drzewnym po siedemdziesięciodwugodzinnej marynacie w sekretnej miksturze Mila, ukradzionej przez niego garbatemu kupcowi w Lewancie, podawany z Irańskim ryżem i pałeczkami szparagów w Parmezanie, a następnie wiśniowy przysmak na deser i jeszcze letnie filiżanki kawy z benedyktynkami i brandy. Posiłek był serwowany z nienormalnym nabożeństwem na obrusie z Damaszku przez wykwalifikowanych włoskich kelnerów, których Major de Coverley porwał ze stałego lądu i przekazał Milowi.
    Yossarian dogadzał sobie w stołówce, dopóki nie poczuł, że zaraz pęknie i odchylił się do tyłu w miłym odrętwieniu, na jego ustach wykwitł soczysty grymas zadowolenia. Żaden z oficerów w eskadrze nigdy nie jadł tak dobrze jak w stołówce Mila i Yossarian zastanawiał się przez chwilę, czy może nie było to wszystko wynagrodzone choćby przez to. Ale wtedy odbiło mu się i przypomniał sobie, że chcą go zabić, więc wybiegł dziko ze stołówki i pokłusował szukając doktora Deneeka'i by ten go zwolnił ze służby bojowej i odesłał do domu. Znalazł Doktora Daneeka'ę na słońcu, siedzącego na wysokim stołku przed namiotem.
- Pięćdziesiąt misji - powiedział mu Doktor Daneka, potrząsając głową. Pułkownik chce pięćdziesięciu misji.
- Ale ja mam tylko czterdzieści cztery!
Doktor Daneeka pozostał niewzruszony. Był smutnym, ptakopodobnym człowiekiem z talerzykowatą twarzą i podrapanym wąskim podbródkiem dobrze odchodowanego szczura.
- Pięćdziesiąt misji - powtórzył, wciąż potrząsając jego dłonią. - Pułkownik chce pięćdziesięciu misji.