JOSEPH HELLER

CATCH-22
Paragraf 22


amatorskie tłumaczenie: Bartłomiej Piotrowski

Copyright (c) Joseph Heller, 1955, 1961



    Wyspa Pianosa leży na Morzu Śródziemnym osiem mil na południe od Elby. Jest bardzo mała i oczywiście nie mogłaby pomieścić całej opisanej tu akcji. Tak jak większość tej powieści - bohaterowie są również fikcyjni.


MOJEJ MATCE
I SHIRLEY,
I MOIM DZIECIOM
ERICE I TEDOWI

1 Teksańczyk

    To była miłość od pierwszego wejrzenia. Gdy Yossarian pierwszy raz zobaczył kapelana, natychmiast zapałał do niego szalonym uczuciem.
    Yossarian leżał w szpitalu z bólem wątroby, który był bliski żółtaczki. Lekarze byli bardzo zmieszani faktem, że nie była to zwykła żółtaczka. Gdyby choroba stała się żółtaczką, mogliby ją leczyć. Gdyby nie stała się żółtaczką i po prostu przeszła, mogliby go zwolnić ze szpitala. Jednak to bycie bliską żółtaczki przez cały czas wprawiało ich w zakłopotanie.
    Przychodzili każdego ranka - trzech żwawych i poważnych mężczyzn z efektownymi ustami i nieefektownymi oczami - w towarzystwie żwawej i poważnej Siostry Ducket, jednej z oddziałowych sióstr, które nie lubiły Yossariana. Odczytywali wykres w nogach łóżka i pytali niecierpliwie o bóle. Wydawali się poirytowani, kiedy mówił im, że ból jest dokładnie taki sam.
- Wciąż żadnych zmian? - pytał lekarz pułkownik.
Lekarze wymieniali spojrzenia, kiedy kiwał głową na potwierdzenie.
- Dać mu następną tabletkę.
Siostra Duckett zapisywała sobie, żeby dać Yossarianowi następną tabletkę i cała czwórka przenosiła się do sąsiedniego łóżka.
Żadna z pielęgniarek nie lubiła Yossariana. Właściwie ból wątroby przeminął, ale Yossarian nic nie mówił, a lekarze nic nie podejrzewali. Poderzewali jedynie, że miewa wypróżnienia i nie przyznaje się do tego.
    Yossarian miał w szpitalu wszystko czego chciał. Jedzenie było nienajgorsze, a posiłki przynoszono mu do łóżka. Dostawał dodatkowe porcje świeżego mięsa, a w gorące popołudnia serwowano mrożony sok owocowy lub mrożone mleko czekoladowe. Z dala od lekarzy i pielęgniarek nikt mu nie przeszkadzał. Pewną część dnia musiał cenzurować listy, ale w pozostałym czasie mógł z czystym sumieniem leżeć sobie bezczynnie. Było mu wygodnie w szpitalu i mógł z łatwością tu pozostawać, bo zawsze miał temperaturę 38 stopni. Było mu nawet lepiej niż Dunbarowi, który musiał padać na twarz, aby przynoszono mu posiłki do łóżka.
    Zaraz po tym gdy wpadł na pomysł spędzenia reszty wojny w szpitalu, Yossarian napisał do wszystkich których znał, że jest w szpitalu, ale nigdy nie wspominał dlaczego. Pewnego dnia przyszedł mu do głowy lepszy pomysł. Napisał do wszystkich, że wysyłają go na bardzo niebezpieczną misję - “Potrzebują ochotników. To bardzo niebezpieczne, ale ktoś to musi zrobić. Napiszę, gdy tylko wrócę.” - i od tej pory nie pisał już do nikogo.
    Wszyscy pacjenci oficerowie na oddziale musieli cenzurować listy pisane przez pacjentów szeregowych, którzy byli trzymani na osobnym oddziale. To była monotonna robota i Yossarian poczuł zawód, gdy przekonał się, że życie szeregowców jest jedynie troszkę ciekawsze niż życie oficerów. Po pierwszym dniu zaciekawienie zniknęło bez śladu. By przełamać monotonię wymyślał sobie zabawy.
- Śmierć wszystkim określnikom! postanowił pewnego dnia i wykreślał z każdego listu, który wpadł mu w ręce wszystkie przymiotniki i przysłówki. Następnego dnia wypowiedział wojnę przedimkom. Osiągnął znacznie wyższy poziom pomysłowości kolejnego dnia, kiedy zaczernił w listach wszystko, oprócz “i”, “a” i “oraz”. Czuł, że to stworzyło napięcie międzyliniowe o wiele bardziej dynamicznym i w każdym wypadku list stawał się dalece bardziej uniwersalny. Później wykreślał części pozdrowień i podpisów, pozostawiając tekst nietknięty. Pewnego razu zaczernił wszystko oprócz pozdrowienia - "Droga Mary!" - a na dole listu dopisał - "Tęsknię za Tobą tragicznie. R.O. Shipman, Kapelan Armii Stanów Zjednoczonych." - R.O. Shipman był kapelanem w ich kompanii
    Kiedy wyczerpał już wszystkie możliwości w listach, zaczął atakować nazwiska i adresy na kopertach, usuwając wszystkie domy i ulice, unicestwiając całe metropolie jednym niedbałym ruchem nadgarstka, jakby był Bogiem. Paragraf 22 wymagał, aby każdy ocenzurowany list został podpisany przez cenzurującego oficera. Większości listów Yossarian nie czytał wcale. Na tych podpisywał się własnym nazwiskiem. Na tych, które czytał, podpisywał się "Washington Irving". Kiedy stawało się to nudne pisał "Irving Washington". Cenzurowanie kopert miało poważne konsekwencje, powodując falę niepokoju w pewnej ulotnej formacji wojskowej, która przysłała oficera kontrwywiadu na oddział, aby udawał pacjenta. Wszyscy wiedzieli, że był oficerem kontrwywiadu, ponieważ wciąż dopytywał się o oficera o nazwisku Irving lub Washington i ponieważ po pierwszym dniu odmówił cenzurowania listów. Uznał to zajęcie za zbyt nudne.

    To był bardzo dobry oddział, jeden z najlepszych na jakim on i Dunbar mieli kiedykolwiek przyjemność leżeć. Tym razem był z nimi na oddziale dwudziestoczteroletni pilot myśliwca w stopniu kapitana z przerzedzonym złotym wąsem, który został zestrzelony, wpadł do Adriatyku w środku zimy i nawet nie miał kataru. Teraz mieli środek lata, kapitana nikt nie zestrzelił, a on twierdził, że złapał grypę. W łóżku na prawo od Yossariana leżał w miłosnej pozie na brzuszku zdziwiony oficer z malarią we krwi i pogryzioną przez komary dupą. Po drugiej stronie przejścia między łóżkami leżał Dunbar a obok niego kapitan artylerii, z którym Yossarian przestał grywać w szachy. Kapitan był dobrym szachistą i gra z nim była zawsze interesująca. Yossarian przestał z nim grać, ponieważ ich gry były tak interesujące, że aż głupie. Był tam też wykształcony Teksańczyk z Teksasu, który wyglądał jakby był w Technicolorze i czuł patriotycznie, że ludzie z majątkiem - przyzwoici ludzie - powinni mieć więcej głosów, aniżeli włóczędzy, kurwy, kryminaliści, degeneraci, ateiści i nieprzyzwoici ludzie - ludzie bez majątków.
W dniu, w którym przynieśli Teksańczyka Yossarian tępił rymy w listach.
    To był kolejny cichy, upalny, gorący dzień. Żar wbijał się w dach zduszonym dźwiękiem. Dunbar leżał na plecach w bezruchu, z oczyma utkwionym w suficie niczym lalka. Pracował ciężko nad wydłużeniem swojego życia. Dokonywał tego poprzez kultywację nudy. Dunbar pracował nad wydłużeniem życia tak ciężko, że Yossarian sądził, iż jest on martwy. Teksańczyk został położony na łóżku pośrodku oddziału i nie trwało długo, nim dostarczył wszystkim swoje poglądy.
    Dunbar poderwał się jak postrzelony - To jest to!- krzyknął w uniesieniu. - Czegoś tu brakowało, cały czas wiedziałem, że czegoś tu brakuje i wreszcie wiem czego! - uderzył pięścią w drugą dłoń. - Brak patriotyzmu! - stwierdził.
- Masz rację! - Yossarian odkrzyknął. - Masz świętą, świętą rację! Hot dogi, drużyna Brooklyn Dodgers, matczyna szarlotka, to jest to, o co wszyscy walczą. Ale kto walczy o przyzwoitych ludzi? Kto walczy o więcej głosów dla przyzwoitych ludzi? Brakuje patriotyzmu, ot co! I matriotyzmu oczywiście również!
    Oficer po lewej stronie Yossariana był nieporuszony. - Kto tu wciska gówno? - zapytał wyczerpany i przewrócił się na bok, by zasnąć.

    Teksańczyk okazał się być dobroduszny, towarzyski i sympatyczny. Po trzech dniach nikt już go nie mógł znieść.
    Rozsiewał drgawki irytacji rozchodzące się z łaskoczącym kłuciem i wszyscy uciekali przed nim - wszyscy oprócz żołnierza w bieli, który nie miał wyboru. Żołnierz w bieli był opakowany od głowy po końce palców u stóp w plastry i gazę. Miał dwie bezużyteczne nogi i dwoje bezużytecznych ramion. Został przemycony na oddział pośród nocy i mężczyźni nie mieli pojęcia, że jest pośród nich, dopóki nie obudzili się o poranku, nie zobaczyli dwu dziwnych nóg wyrastających z bioder i dwojga dziwnych ramion zakotwiczonych prostopadle w górę, wszystkie cztery kończyny wycelowane w przestrzeń i utrzymywane przez ciężarki podwieszone nad nim, które nigdy nie drgnęły. Zaszyto go w bandaże powyżej obu łokci, których wnętrza były teraz jego ustami, a przez które był karmiony przezroczystym płynem z przezroczystego słoja.
Cynkowa rurka wyrastała z cementu na kroczu, połączona z cienkim gumowym wężykiem, który odprowadzał ciecz z jego nerek i skraplał ją sukcesywnie do przezroczystego, zakorkowanego słoja na podłodze. Kiedy słój na podłodze był pełen, słój karmiący jego łokcie stawał się pusty i zostawały one zamieniane szybko, tak, że płyn mógł na nowo się wlewać w niego. Wszystko, co kiedykolwiek naprawdę widzieli z żołnierza w bieli, to ziejącą czernią dziurę ponad ustami.
Żołnierz w bieli został położony obok Teksańczyka a Teksańczyk siadał na brzegu jego łóżka i przemawiał do niego całe ranki, popołudnia i wieczory miłym, współczującym szczebiotem.
Teksańczyk nie zważał na to, że nie otrzymywał żadnej odpowiedzi.
    Temperaturę pacjentów na oddziale mierzono dwukrotnie w ciągu dnia. Codziennie wczesnym porankiem i późnym popołudniem Siostra Cramer wchodziła ze słoikiem pełnym termometrów i rozdzielała każdemu pacjentowi po jednym, idąc najpierw jedną stroną oddziału i wracając drugą. Obsługiwała żołnierza w bieli wkładając termometr w dziurę nad jego ustami i zostawiała tak kiwający się nad brzegiem gipsu. Kiedy docierała spowrotem do człowieka w pierwszym łóżku, brała termometr i zapisywała temperaturę, następnie podchodziła do kolejnego łóżka i w ten sposób obchodziła oddział dookoła raz jeszcze. Pewnego popołudnia, kiedy zakończyła już pierwsze kółko po oddziale i podeszła drugi raz do żołnierza w bieli, odczytała wskazania termometru i odkryła, że żołnierz był martwy.
- Morderca! - powiedział cicho Dunbar.
Teksańczyk spojrzał na niego z niepewnym uśmiechem.
- Zabójca! - powiedział Yossarian.
- O czym wy mówicie? - zapytał Teksańczyk nerwowo.
- Zamordowałeś go! - rzekł Dunbar
- Zabiłeś go! - zawtórował Yossarian.
Teksańczyk skulił się - Jesteście szaleni. Nawet go nie dotknąłem!.
- Ty go zamordowałeś - powiedział Dunbar.
- Słyszałem, jak go zabijałeś - dorzucił Yossarian.
- Zabiłeś go, bo był czarny - stwierdził Dunbar.
- Jesteście szaleni! - wyszlochał Teksańczyk - Nie wpuszczają tu czarnych, mają dla nich osobne miejsce.
- Sierżant go przeszmuglowal - powiedział Dunbard.
- Sierżant komunista - dodał Yossarian - A ty o tym wiedziałeś!
    Oficer na lewo od Yossariana pozostał niewzruszony całym tym wypadkiem z żołnierzem w bieli. Oficera nie poruszało nic i nigdy nic nie mówił, chyba że chciał okazać swoją irytację.

    Dzień wcześniej nim Yossarian poznał kapelana, piecyk wybuchł na stołówce i rozniósł ogień po jednej stronie kuchni. Piekący żar rozlewał się w przestrzeni. Nawet na oddziale Yossariana, prawie 100 metrów dalej, dochodził do nich ryk płomieni i ostre trzaski płonącego drewna. Dym unosił się z rozświetlonych ogniem okien. W ciągu kwandransa wozy strażackie dojechały z lotniska, aby walczyć z pożarem. Przez szalone pół godziny strażacy zmagali się z ogniem. Srażacy już prawie opanowali sytuację. Nagle dało się słyszeć przeciągłe buczenie bombowców powracających z misji i strażacy musieli zwinąć węże i pędzić spowrotem na lotnisko na wypadek, gdyby któryś z samolotów rozbił się i stanął w płomieniach. Samoloty wylądowały bezpiecznie. Gdy tylko ostatni wylądował, strażacy zawrócili swe wozy i popędzili do szpitala dokończyć walkę z ogniem. Kiedy wrócili do pożaru, okazało się, że w międzyczasie płomienie wygasły, spalając wszystko doszczętnie i nie pozostawiając nic dla zawiedzionych strażaków, którzy kręcili się wokół zgliszcz pijąc letnią kawę i próbując przelecieć pielęgniarki.

    Kapelan przybył dzień po pożarze. Yossarian był zajęty wykreślaniem z listów wszyskich wyrazów oprócz miłosnych zwrotów, kiedy kapelan usiadł na krześle między łóżkami i zapytał go, jak się czuje. Usiadł nieco bokiem i kapitańskie insygnia na jego koszuli były jedynymi, jakie Yossarian mógł dojrzeć. Yossarian nie miał pojęcia kim on jest i po prostu przyjął, że to kolejny lekarz lub kolejny wariat.
- Och, całkiem nieźle - odpowiedział - mam lekkie bóle wątroby i nie wypróżniam się nazbyt regularnie, jak sądzę, ale mimo wszystko muszę przyznać, że czuję się całkiem nieźle.
- To dobrze - powiedział kapelan.
- Tak - Powiedział Yossarian - Tak, to dobrze.
- Zamierzałem przyjść tu wcześniej - powiedział kapelan - ale czułem się naprawdę niedobrze.
- To bardzo źle - powiedział Yossarian.
- Tylko przeziębiłem głowę - dodał szybko kapelan.
- Mam temperaturę 38 stopni - dodał Yossarian równie szybko.
- To bardzo źle - powiedział kapelan.
- Tak - zgodził się Yossarian - Tak, to bardzo źle.
- Kapelan drgnął - Czy jest coś, co mogę zrobić dla pana? - zapytał po chwili.
- Nie, nie - westchnął Yossarian - Lekarze robią wszystko, co w ludzkiej mocy, jak przypuszczam.
- Nie, nie - Kapelan słabo zaoponował - nie to miałem na myśli. Chodziło mi o papierosy... albo książki ...albo... zabawki.
- Nie, nie - odparł Yossarian - Dziękuję. Mam wszystko czego potrzebuję - wszystko oprócz zdrowia.
- To niedobrze.
- Tak - powiedział Yossarian - Tak, to niedobrze.
- Kapelan ponownie się zmieszał. Spoglądał z boku na bok, przenosił wzrok na sufit a następnie zbiegał wzrokiem w dół na podłogę. Wziął głęboki oddech.
- Porucznik Nately przesyła pozdrowienia.
Yossarian poczuł przykrość, że mają wspólnego znajomego. Wyglądało na to, że teraz mają jakieś podstawy do prowadzenia konwersacji.
- Zna pan porucznika Nately? - zapytał z żalem.
- Tak, znam porucznika Nately całkiem nieźle.
- Jest nieco świrnięty, czyż nie?
Uśmiech kapelana wyrażał zakłopotanie. - Obawiam się, że nie mogę nic o tym powiedzieć. Nie znam go aż tak dobrze.
- Może mi Pan wierzyć na słowo - powiedział Yossarian - Jest tak walnięty, jak tylko się da!
Kapelan ciężko zniósł kolejną chwilę ciszy i storpedował ją nagłym pytaniem.
- Kapitan Yossarian, czyż nie?
- Nately miał kiepski start. Pochodzi z dobrej rodziny.
- Proszę wybaczyć - kapelan ciągnął nieśmiało - bo być może popełniam bardzo poważny błąd. Czy Pan to kapitan Yossarian?
- Tak - wyznał kapitan Yossarian - Ja to kapitan Yossarian.
- Z 256-tej Eskadry?
- Z walczącej 256-tej Eskadry - odparł Yossarian - Nie wiadomo mi nic, aby był jakikolwiek inny kapitan Yossarian. O ile wiem, jestem jedynym kapitanem Yossarianem, ale to tylko o tyle, o ile wiem.
- Rozumiem - powiedział kapelan niepocieszony.
- To jest dwa do ósmej potęgi - wyjaśnił Yossarian - jeżeli zamierza Pan napisać symboliczny wiersz o naszej eskadrze.
- Nie - wymamrotał kapelan - nie zamierzam pisać symbolicznego wiersza o Pańskiej eskadrze.
Yossarian poderwał się gwałtownie, kiedy dostrzegł malutki srebrny krzyżyk na drugiej stronie munduru kapelana. Był niezwykle zaskoczony, bo nigdy wcześniej nie rozmawiał z kapelanem.
- Pan jest kapelanem! - krzyknął ekstatycznie - Nie wiedziałem, że jest Pan kapelanem!
- Tak, dlaczego? - odparł kapelan - Nie wiedział Pan, że jestem kapelanem?
- Nie, skąd! - Nie wiedziałem, że jest Pan kapelanem! - Yossarian wpatrywał się w niego zafascynowany, uśmiechnięty od ucha do ucha. - Nigdy nie widziałem wcześniej kapelana.
    Kapelan zaczerwienił się ponownie i spuścił wzrok na swoje dłonie. Był niepozornym mężczyzną około trzydziestu dwu lat, szatynem o brązowych oczach i bojaźliwym spojrzeniu. Jego twarz była szczupła i raczej blada. Niewinne ślady po dawno wyduszonych krostach pokrywały dołki na obu jego policzkach. Yossarian zapragnął pomóc mu.
- Czy mogę zrobić dla Pana cokolwiek, aby Panu pomóc? - zapytał kapelan.
Yossarian pokręcił głową, wciąż uśmiechając się. - Nie, przykro mi. Mam wszystko czego potrzebuję i czuję się całkiem dobrze. W rzeczywistości to nawet nie jestem chory.
- To dobrze - Gdy tylko kapelan powiedział te słowa, zrobiło mu się głupio i wepchnął kostki palców do ust chichocząc nerwowo, ale Yossarian zachował milczenie i rozczarował go. - Muszę odwiedzić jeszcze innych mężczyzn z jednostki - przeprosił ostatecznie.
- Odwiedzę Pana znowu, przypuszczalnie jutro.
- Bardzo proszę to zrobić! - powiedział Yossarian.
- Przyjdę tylko, jeśli chce mnie Pan widzieć - powiedział kapelan pochylając nieśmiało głowę - Zauważyłem, że moja obecność krępuje wielu ludzi.
Yossarian zapałał do niego uwielbieniem - Chcę, aby Pan przyszedł - powiedział - Nie krępuje mnie Pańska obecność.
Kapelan wyraził wdzięczność i spojrzał w dól na kawałek kartki, który ukrywał dotąd przez cały czas w dłoni. Przeliczył łóżka wzdłuż oddziału, niemo poruszając ustami i z pewnymi wątpliwościami skierował swoją uwagę na Dunbara.
- Czy mógłbym się dowiedzieć - zapytał cichutko - czy to jest porucznik Dunbar?
- Tak! - zagrzmiał Yossarian - to jest porucznik Dunbar!
- Dziękuję - wyszeptał kapelan - Dziękuję bardzo. Muszę go odwiedzić. Muszę odwiedzić każdego członka jednostki w szpitalu.
- Nawet tych na innych oddziałach? - zapytał Yossarian.
- Nawet tych na innych oddziałach.
- Niech Pan będzie ostrożny na tych innych oddziałach, Ojcze - ostrzegł go Yossarian - Tam trzymają psychicznych. Są wypełnione wariatami. '
- Nie ma potrzeby mówić do mnie "Ojcze" - wyjaśnił kapelan - Jestem Anabaptystą.
- Jestem śmiertelnie poważny, jeśli chodzi o te inne oddziały - kontynuował ponuro Yossarian.
- Żandarmeria Wojskowa nie ochroni Pana, bo oni są najbardziej szaleni ze wszystkich. Poszedłbym z Panem, ale zesztywniałem z przerażenia. Wariactwo jest zakaźne.
- To jest jedyny normalny oddział w całym szpitalu. Wszyscy są wariatami oprócz nas. Aby oddać głos prawdzie, to jest prawdopodobnie jedyny normalny oddział na całym świecie.
    Kapelan podniósł się szybko i odsunął od łóżka Yossariana, wtedy pokiwał z przymilnym uśmiechem i obiecał zachować odpowiednią ostrożność. - A teraz muszę odwiedzić porucznika Dunbara - powiedział. Wciąż zwlekał przepraszająco. - Jak się ma porucznik Dunbar? - zapytał w końcu.
- Tak dobrze, jak tylko się da. - zapewnił go Yossarian - Prawdziwy książe. Jeden z najlepszych, najmniej kłopotliwy człowiek na świecie.
- Nie to miałem na myśli - odpowiedział kapelan, znowu szepcząc - Czy jest bardzo chory?
- Nie nie jest bardzo chory. Tak naprawdę to nie jest wcale chory.
- To dobrze - kapelan odetchnął z ulgą.
- Tak - powiedział Yossarian - Tak, to dobrze.
- Kapelan! - powiedział Dunbar, kiedy kapelan odszedł, uprzednio złożywszy mu wizytę. - Widziałeś to? Kapelan!
- Czyż nie był słodki? - powiedział Yossarian. - Może oni powinni dać mu ze trzy głosy...
- Jacy oni? - zapytał podejrzliwie Dunbar.

    Na łóżku w małej oddzielonej części pomieszczenia na końcu oddziału, działającym niestrudzenie między zielonymi ściankami działowymi, leżał poważny pułkownik w średnim wieku, codziennie odwiedzany przez delikatną kobietę o słodkiej twarzy i kręconych popielato-blond włosach, która nie była ani pielęgniarką, ani z korpusu żeńskiego ani dziewczyną z Czerwonego Krzyża, jednak mimo to pojawiała się wiernie w szpitalu na Pianosie każdego popołudnia, nosząc śliczne pastelowe letnie sukienki, które były bardzo eleganckie i białe skórzane kozaczki na półwysokich obcasach z nylonowymi szwami, które były nieuchronnie proste.
    Pułkownik służył w Łączności i wciąż zajmował się przesyłaniem glutowatych wiadomości ze swojego wnętrza na kwadratowe płatki gazy, które składał skrupulatnie i dostarczał do białego wiaderka z pokrywką stojącego na stoliku obok jego łóżka.
    Pułkownik był wspaniały. Miał zapadnięte usta, zapadnięte policzki i zapadnięte, smutne oczy. Kaszlał cichutko, wesolutko i ocierał usta płatkami gazy z mimowolnym niesmakiem.
    Pułkownik wchłonięty został przez wir specjalistów, którzy nieustannie usiłowali ustalić, co mu jest. Świecono mu prosto w oczy, aby widzieć, czy on może widzieć, wbijano igły w jego nerwy, aby słyszeć, czy czuje. Był tam urolog do jego uryny, limfolog do limfy, endokrynolog do wnętrzności, psycholog do psychiki i dermatolog do jego dermy; był też patolog od patosu, cystolog do jego cyst i łysy pedantyczny cetolog z Harvardzkiego Wydziału Zoologii który bezlitośnie został wtłoczony w szeregi Korpusu Medycznego przez błąd wywołany zepsutą anodą w komputerze I.B.M. i który spędzał czas z umierającym pułkownikiem próbując z nim rozmawiać o "Moby Dicku".
    Pułkownika naprawdę poważnie przebadano. Nie było takiego narządu w jego ciele, który nie zostałby zatruty i zbeszczeszczony, odkurzony i zasypany, obmacany i sfotografowany, usunięty, splądrowany i włożony spowrotem na miejsce.
Elegancka, szczupła i wyprostowana kobieta dotykała go często siedząc na brzegu łóżka i była uosobieniem niezgłębionego smutku, za każdym razem gdy się uśmiechała.
Pułkownik był wysoki, chudy i przygarbiony. Kiedy wstawał na spacer, zginał się do przodu jeszcze bardziej, układając ciało w jamisty kształt i stawiając stopy bardzo starannie, przesuwając się do przodu o cale ze znieruchomiałymi kolanami. Miał fioletowe worki pod oczami. Kobieta mówiła cicho, ciszej nawet niż pułkownik kaszlał i nikt na oddziale nigdy nie słyszał jej głosu.

    W mniej niż 10 dni Teksańczyk opróżnił oddział. Kapitan artylerii złamał się pierwszy i to zapoczątkowało eksodus. Dunbar, Yossarian i kapitan myśliwca nawiali tego samego poranka. Dunbar przestał miewać omdlenia, a kapitan zatkał sobie nos. Yossarian powiedział lekarzom, że ból wątroby minął. Poszło jak fala. Nawet marudny oficer zwiał. W mniej niż 10 dni Teksańczyk zapędził wszystkich na oddziale spowrotem do służby - wszystkich oprócz oficera kontrwywiadu, który zaraził się od kapitana myśliwca i zapadł na zapalenie płuc.