Monolog Erica Idle
Wiele razy pytano mnie, czemu nigdy nie byłem za granicą. Postaram się to wyjaśnić - w końcu nie
po to jeździ się za granicę, żeby być pędzonym niczym owce z autobusu do autobusu razem z jakimiś
debilami. Te ich kapelusze słomkowe, te ich wełniane kamizelki, te ich tranzystory. Wiecznie
narzekają na herbatę i te wszystkie bary szybkiej obsługi na Majorce, gdzie sprzedają ryby z
frytkami, kalmary, tanie piwo i sałatki warzywne. A oni siedzą w tych bawełnianych kostiumach
kąpielowych i smarują te swoje napuchnięte, spieczone, ropiejące cielska kremem do opalania, bo
słoneczko ich trochę sparzyło. I te wszystkie hotele : "Mirra Mare", "Bella View" i "Continental"
z tymi nowoczesnymi, luksusowymi pokoikami, z tymi pływalniami pełnymi szczynów i tłustych,
niemieckich biznesmanów udających akrobatów, robiących piramidy, straszących dzieci, pchających
się do kolejek na krzywy ryj. Jeśli nie zdążysz do stolika przed siódmą, to tracisz talerz
grzybowej lury - podstawowe danie międzynarodowej kuchni. W barze w każdy czwartek jakiś
cholerny kabaret z jakąś taką pindą bez bioder i cycków oraz starą tłustą ździrą o włosach
zlepionych brylantyną, z wielkim dupskiem, tańczącą flamenco dla cudzoziemców. A raz w tygodniu
wycieczka do lokalnych ruin rzymskich gdzie sprzedają rozwodnione lody i to ciepłe piwo.
Wieczorem zabierają cię do typowej restauracji, w której przesiadują miejscowe typki.
Przysiada się jakiś naprany badylarz z Luton, z automatycznym aparatem fotograficznym i
numerem "Daily Express" z ubiegłego wtorku. Chrzani coś o tym, że rząd jest do niczego i iloma
językami potrafi gadać Margaret Powell. W końcu zaczyna rzygać drinkami.
A potem siedzisz przez cztery dni na płycie startowej lotniska w Luton, gdzie nie ma nic do
żarcia oprócz standartowych kanapek, a nawet nie można się napić piwka, bo wciąż jesteś w
Anglii, gdzie każdy bar zamykają wtedy gdy w pysku ci zaschnie. Dzieciaki płaczą, rzygają,
łamią plastikowe popielniczki a seksowny głos informuje cię przez megafon, że odlecisz
najdalej za godzinę, choć dobrze wiesz, że twój samolot jest jeszcze w Islandii i musi
wcześniej dostarczyć jakichś Szwedów do Jugosławii. W końcu odprawiają cię o trzeciej rano,
a potem znów siedzisz godzinami w poczekalni z powodu nieprzewidzianych trudności, jak na
przykład strajk kontrolerów lotu w Paryżu. Gdy wreszcie lądujesz na lotnisku w Maladze,
wszyscy stoją w kolejce do klopa, potem w kolejce do odprawy celnej, w kolejce do autobusu.
Autobus jeszcze nie przyjechał, a ma cię zabrać do hotelu, którego jeszcze nie wybudowano
i gdy w końcu docierasz do jakiejś rudery o nazwie "Hotel Lima Sol" wybuliwszy połowę
oszczędności jakiemuś licencjonowanemu bandycie w taksówce, to nie ma wody w basenie, nie ma
wody w kiblu, nie ma wody w kranie, tylko jakaś cholerna jaszczurka w bidecie, a połowa
zarezerwowanych pokoi jest już zajęta, zresztą i tak nie można spać bo w sąsiednim hotelu
odbywa sie całonocna libacja...
Poczytaj inne teksty...